sobota, 13 grudnia 2014

1000 km w 2015 roku! Uda mi się? Musi!!!

Właśnie weszłam na swoje Endomondo i czarno na białym wyszło mi, że to było okropny (ruchowo) rok. Na inne podsumowania przyjdzie jeszcze czas, ale jeśli chodzi o ilość przemierzonych km to na przestrzeni trzech lat (2011 nie liczę, bo z Endomondo zaczęłam korzystać w listopadzie) 2014 prezentuje się fatalnie...
 
Fakt, że w 2013 roku siedziałam w domu, to prawda. W ciągu dnia miałam mnóstwo czasu na spacery z małym, a wieczorami wychodziłam biegać lub maszerowałam z kijkami. Rok bieżący upłynął przede wszystkim pod znakiem nowej pracy, zaangażowania emocjonalnego i czasowego w nowe obowiązki. Ale nic nie usprawiedliwia faktu, że w 2014 roku "przemierzyłam" ponad 3 razy mniej kilometrów niż rok wcześniej. Spadek z 1226 do 371 km/rocznie bardzo mnie zmartwił... Jaki przykład daję swoim dzieciom? Buuu... Niedobra Aga, niedobra...
 
Najgorsze jest to, że odczuwam to też fizycznie - mam mniej energii, wiary w siebie, oddechu, dystansu do codziennych obowiązków, które nabywałam w ruchu.
 
Ten rok będzie inny - to postanowione!
 
W 2015 zamierzam zrobić 1000 km, na wszelkie sposoby: nordik, chodzenie, bieganie, rower, orbitrek. Będzie aktywnie! Dziennie wychodzi po niecałe 3 km, więc to naprawdę nie dużo - trzeba tylko chcieć i nie dopuszczać do większych "dziur treningowych" w kalendarzu, bo to już trudno będzie nadrobić...
 
Uda się?!


piątek, 12 grudnia 2014

Myśl jak Polyanna, Aga!


Przeczytałam gdzieś, że mówiąc, iż gorzej już być nie może, prowokujesz los do udowodnienia, jak bardzo się mylisz.

Pisząc poprzedni los jak bardzo jestem biedna w tym szpitalu, sprowokowałam los, który chciał mi powiedzieć: kretynko, przestań się mazgaić, bo nie wiesz co to jest kiepska sytuacja.

W dniu naszego planowego wypisu ze szpitala, zrobiono Dżemikowi dodatkowe badania, których wynik oznaczał jakąś infekcję wirusową. Wkurzyłam się, bo co to znaczy, najpierw mówią ci, że wychodzisz, potem że jednak nie, a dziecko przecież żywe i energiczne, a te resztki anginy to mieliśmy w domu zaleczyć.

Nie minęło parę godzin, jak okazało się, iż decyzja lekarzy była jak najbardziej słuszna: maluch zaczął wymiotować, właściwie przez całą noc robił to bez przerwy, do tego doszła okropna biegunka... Po dobie okazało się, że to rotawirus i właśnie wczoraj o 23.00 zostaliśmy przeniesieni na oddział zakaźny:(

Jest mi tak źle, że przypomniałam sobie taką zabawę z dzieciństwa inspirowaną książką "Polyanna", którą w najbardziej słabych chwilach "uprawiam" do dziś.

Nazywa się to (głupio, ale wymyśliła to autorka, poza tym to książka dla dzieci) zabawą w radość i polega na wymyślaniu pozytywów w każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji. Pamiętam, że jak czytałam tą książkę w dzieciństwie, a szczególnie jak widziałam ten film - bohaterka potwornie mnie denerwowała - NO JAK MOŻNA SIĘ TAK ZE WSZYSTKIEGO CIESZYĆ! CZASEM TRZEBA SOBIE POWIEDZIEĆ, ŻE JEST DO DUPY I SIE NAD SOBĄ POUŻALAĆ!!!

Otóż nie.
Spójrzmy prawdzie w oczy - są pozytywy, tylko trzeba ich bardzo dokładnie poszukać!


1. Rotawirus JEST paskudny, mały baaardzo cierpi, ale dzięki temu, że objawy wyszły w szpitalu, a nie w domu od razu i bez zwłoki otrzymał pomoc medyczną.
2. Dzięki temu szpitalowi spędzamy ze sobą bez przerwy (to już 8. dzień) tyle czasu, co właściwie...nigdy, bo nawet  wakacje, na urlopie nie miałam go tyle dla synka.
3. Odpoczywam od pracy, która dała mi ostatnio się we znaki, oj dała. Mam teraz czas na przemyślenie swojej kariery zawodowej i przyszłości w firmie, która odbiera mi zbyt dużo, niewiele dając w zamian.
4. Nie do uwierzenia jest fakt, ze kiedyś rodzice nawet takich maluchów, jak Dżemik nie mogli przebywać z dziećmi na oddziale. To, że mogę być przy synku w chwili, kiedy mnie najbardziej potrzebuje to prawdziwe błogosławieństwo.
5. Ta choroba uświadamia mi, co jest ważne - starszy syn nie będzie mieć średniej blisko 5.0 na półrocze? Co tam! Najważniejsze, że jest zdrowy, mądry, nie bierze narkotyków i nie ucieka z domu:)
6. Dzięki mężowi mam tu internet, w związku z tym mogę się wypisać na blogu, co już przynosi mi ulgę.
7. "To tylko zły dzień (lub lika dni), a nie całe życie!"


8. Ja jestem zdrowa, dzięki temu mogę zadbać o małego.
9. Dzięki swojemu pozytywnemu myśleniu będę większym oparciem dla dziecka, mały nie może widzieć jak się mażę.

Można? Można! Zmieniam nastawienie - nie mam wyjścia :)

Zgodnie z poniższym:



środa, 10 grudnia 2014

Marudzę, bo mam dość i jem za dużo słodyczy...

Od tygodnia jestem z synkiem w szpitalu i jest mi z tym bardzo ciężko. Nie jest z nim tak bardzo źle - angina z kaszlem i katarem, a najgorsze (czyli wysoka gorączka) już dawno za nami.

Kiepsko znoszę pobyt tutaj, mimo że w normalnym życiu nie jestem bardzo wymagająca osobą z optymizmem podchodzę do niewygód  tu przeszkadza mi w zasadzie wszystko:
- poranne pobudki punkt 6.00, kiedy mój maluszek w najlepsze śpi. Pielęgniarka wkracza jak policja lub ABW po członków mafii, zapala światło i każe od razu: sprzątać, składać łóżko oraz inhalować dziecko i podawać mu lekarstwa
- posiłki - nie dość, że niejadalne, to jeszcze podawane w dziwnych porach np. śniadanie aż 3 h po pobudce!
- szybkie prysznice - w panice, że mój synuś się obudzi biorę prysznic w dwie minuty wraz z ubraniem się, więc mam cały czas poczucie, że jestem przybrudzona
- wiecznie płaczące dzieci - ja wiem, tez jestem matką i bardzo im współczuję, ale jak budzą mojego, to się wkurzam
- akustyka i gadający po nocach rodzice - między pokojami są szyby, więc słychać praktycznie każdy szmer
 - wspomniane już szyby między pokojami - Big Brother, kurczę, tylko bez sławy i pieniędzy...
- zapach  - tego chyba nie trzeba tłumaczyć...
- protekcjonalizm lekarzy i pielęgniarek -  zasadzie nie specjalnie chcą dzielić się swą wiedzą na temat stanu zdrowia pacjenta, bo po co to rodzicowi?
- anonimowość pracowników oddziału szpitalnego - lekarkę, pielęgniarkę i salowa można odróżnić tylko po rekwizytach (stetoskop, mop) - jeśli są bez - nie wiesz z kim gadasz
- "mamowanie" - nie wiem wiem czemu, ale większość pielęgniarek mówi do mnie "mama" lub "mamunia" ( no kuźwa - do tej pory myślałam, że mam tylko dwoje dzieci) - czy nie używa się już starego, dobrego "proszę pani"????
- brak miejsca - jesteśmy co prawda sami, ale to taka malutka klitka...
- brak ruchu (co to jest te kilkadziesiąt kroczków na trasie: sala-łazienka-aneks kuchenny...)
- samotność i tęsknota za domem ...

To wszystko razem sprawia, że pocieszam się jak mogę, czyli słodyczami i jedzeniem kupionym w śmiecio-budce pod szpitalem... Już jestem w stresie, jak pomyślę o stanięciu na wadze po powrocie do domu...

sobota, 6 grudnia 2014

Posiłki w szpitalu

Impreza firmowa się udała ( co było o tyle ważne, że byłam współorganizatorek:), ubrałam kieckę z Taranko - wyglądałam cholernie amazing, a nazajutrz wylądowałam z Dżemikiem w szpitalu. Jego angina jest oczywistą karą za to, że za dużo czasu spędzałam w pracy...

Karma is a bitch...

Ale dxiś nie o tym. Interesuję się zdrowym odżywianiem, wiem jaki ma ono wpływ na organizm- na zdrowie, na samopoczucie itd. Wg mnie taką wiedzę ( tylko w wersji zdecydowanie bardziej specjalistycznej) powinni mieć w szpitalach.

Jakież było moje zdumienie, jsk zobaczyłam skład wczorajszej kolacji mojego synka: bialy chleb, mielonka i masło. Dziś na śniadanie to samo, tylko z jabłkiem. Ja wszystko rozumiem: cięcia, brak kasy itd. Ale przecież płatki owsiane, czy chleb razowy lub kasza to nie byloby takie wielkie obciążenie szpitalnego budżetu?

Bez pomysłu to wdzystko...